Rolleiflex 2.8c, czyli magia starego średniego formatu

Na początku 2021 roku udało mi się kupić Rolleiflex’a 2.8 w wersji „c”. Jak przystało na aparat z początku lat 50-tych, nosi wyraźne ślady używania, ale jest w pełni sprawny. Dlaczego kupiłem starego TLR-a?
Decyzja o zakupie zapadła bardzo szybko. Zobaczyłem ogłoszenie i właściwie natychmiast zdecydowałem – muszę go mieć! Ze sprzedającym umówiłem się następnego dnia. Na szczęście był z tego samego miasta, więc odpadła uciążliwa kwestia wysyłki.
Nie jest to najładniejszy sprzęt na świecie. Nosi ślady „walki” o dobre kadry. Na pewno przeszedł przez niejedne ręce i co jakiś czas, różnej maści mechanicy próbowali utrzymać go przy życiu. Patrząc, jak stoi na biurku, obok komputera, zastanawiam się nad jego przeszłością. Jest ponad 30 lat starszy ode mnie! Ciekawe, kim był pierwszy właściciel? Gdzie był kupiony? Jakie robił kadry? Te pytania zapewne pozostaną bez odpowiedzi.
U mnie nie będzie miał ciężkiego życia. Prawdopodobnie spędzi kolejne lata w wyściełanej przegródce przepastnej torby Lowepro, razem z analogowymi i cyfrowymi Leikami. Pewnie od czasu do czasu wyprowadzę go „na spacer”, bawiąc się w zakładanie filmu średnioformatowego, a następnie kręcąc tą śmieszną korbką z boku.
Pierwszy plener był stresujący. Czy aparat działa poprawnie? Dowiem się dopiero po wysłaniu przez lab cyfrowych skanów. Staram się kręcić wszystkimi kółkami z aptekarską precyzją, jako światłomierza używam telefonu. Na efekty trzeba poczekać. Taki urok fotografii analogowej. Przechodząc po zabytkowych zaułkach Łodzi słyszę gdzieś z boku – „O, pan fotograf!”. Mając bezlusterkowca SONY powieszonego na szyi, jestem kolejnym, bezimiennym foto-turystą, ale targając Rolleiflex’a staję się „panem fotografem”. Ciekawe.
Zawsze chciałem mieć aparat z kominkiem. Samo otwieranie górnej pokrywy jest magiczne. Patrzę na przybrudzoną matówkę, widzę obrócony w lustrzany sposób obraz i wiem, że nie będzie łatwo skomponować kadr. Trzeba nauczyć się poruszać aparatem w przeciwnym kierunku. To tak, jakby jeździć samochodem, gdzie skręcenie kierownicą w prawo powoduje skręt samochodu w lewo i odwrotnie. Teoretycznie nic trudnego, w praktyce ciężko przestawić mózg.

Kadr jest kwadratowy. Kolejna rzecz, którą „chciałem mieć”. Kwadrat bardzo mi pasuje, daje zupełnie inne możliwości, wywraca komponowanie obrazu do góry nogami. Zwłaszcza po latach robienia zdjęć na „pełnej klatce”.
Pokrętła ustawiania ostrości, przysłony i czasu naświetlania poruszają się zadziwiająco precyzyjnie, jak na wiek aparatu. Sprawdzając kilka razy wszystkie nastawy przymierzam się do wyzwolenia migawki. Wstrzymuję oddech i … z wnętrza aparatu dobiega mechaniczny, przyjemny dźwięk. Kawałek filmu właśnie się naświetlił. Zadziała się prawdziwa magia. Teraz trzeba użyć tej prze-fajnej korbki z boku aparatu, która przesuwa film. Z wyczuciem kręcę do przodu. W momencie pojawienia się zdecydowanego oporu, cofam korbkę do pozycji wyjściowej. Rolleiflex jest gotowy do wykonania kolejnego zdjęcia. Będzie ich w sumie 12. Trzeba myśleć, co się robi.

Po godzinie rolka filmu FOMA 100 jest skończona. Kręcę korbką do przodu, upewniam się, że film nawinął się na drugą rolkę. Można otworzyć pokrywę i wyjąć film. Dociera do mnie, że nie zaimportuję zdjęć do Lightroom’a, jak po każdym plenerze. Będę musiał poczekać na efekty pracy labu.
Robienie zdjęć starym TLR-em to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Szkoda, że żaden współczesny producent sprzętu foto nie wpadł na pomysł, żeby zrobić cyfrową lustrzankę dwuobiektywową. Na pewno byłaby to genialna zabawka i sam ustawiłbym się w kolejce chętnych do zakupu takiego cuda.
Tymczasem zakładam kolejną rolkę FOMY i czekam na dobrą pogodę połączoną z wolnym popołudniem. Pierwsza rolka wyszła super.