Chiński Noctilux. Czy warto kupić 7Artisans 50 mm f/1.1?

Marzenie każdego „Lajkarza” nazywa się Noctilux i występuje w przyrodzie niezwykle rzadko. A to ze względu na swoją nieprzyzwoicie wysoką cenę. Bez względu, czy mówimy o 30-letnim używanym egzemplarzu, czy nowej sztuce prosto ze sklepu, musimy wyjąć z portfela kilkadziesiąt tysięcy zł. Czy da się jakoś taniej poczuć magię papierowej głębi ostrości?

Żeby poczuć w pełni satysfakcję robienia zdjęć Leiką, powinieneś korzystać tylko z oryginalnych obiektywów z czerwoną kropką na obudowie. Jest to jedna z najpopularniejszych opinii, które można wyczytać w Internecie. Ile jest w tym prawdy?

Nie wiem. Ale kupując pierwszą Leikę M typ 240 zadbałem, żeby przypiąć do niej coś dobrego. Czyli w moim przypadku Summicron’a 28 mm. Obiektyw ostry od pełnej dziury, doskonale wykonany, niewielki, idealnie pasujący do dalmierzowej legendy z Wezlar. Przez długi czas byłem przekonany wyłącznie do obiektywów marki Leica i nie brałem pod uwagę niczego innego. Z szyderczym uśmiechem na ustach podchodziłem do informacji, że w dalekich Chinach powstały dwie bliźniacze marki – TTArtisans i 7Artisans, które zaczęły produkcję obiektywów z mocowaniem „M”. Bo jak to tak? Przypinać pod szlachetne, niemieckie body jakiś chiński wynalazek?

Cena czyni cuda

Nie będę się długo rozwodził nad moimi rozterkami obiektywowymi, ale pewnego pięknego dnia, przeglądając oferty na znanym portalu ogłoszeniowym, moim oczom objawiły się obiektywy 7Artisans, sprzedawane poniżej regularnej ceny rynkowej, która i tak wyjściowo jest bardzo atrakcyjna.

I tak, wydając kwotę, za którą można kupić najwyżej zaślepkę obiektywu w LeicaStore, stałem się szczęśliwym właścicielem trzech wspaniałych szkieł z metką „7Artisans”: 28 mm f/1.4, 35 mm f/2 i 50 mm f/1.1. O szerokim kącie i uniwersalnej 35-tce będzie innym razem. W tym wpisie wezmę na tapetę prawdziwą perełkę, chińskiego Noctilux-a, który swoim maksymalnym otworem przysłony miażdży większość obiektywów na rynku.

Runda 1: efekt WOW

Każdy fotograf-gadżeciarz zna to uczucie. Przyspieszone bicie serca, gęsia skórka, wyostrzone zmysły, kiedy po raz pierwszy w rękach trzyma się pudełko z nowym obiektywem w środku. To właśnie przed dostaniem się do zawartości pojawia się pierwszy „efekt WOW”, który może, ale nie musi trwać dalej.

Tutaj 7Artisans nie ma się czego wstydzić. Sztywne, eleganckie pudełko niewielkich rozmiarów zabezpieczone jest fabrycznymi plombami. W środku, w otoczeniu piankowego wypełnienia znajduje się sam obiektyw, papiery i mały śrubokręt do regulowania ustawienia tylnego pierścienia ostrości względem dalmierza w aparacie. Jest dobrze.

Runda 2: solidna sztuka

Biorę obiektyw do ręki. Kurcze. Prezentuje się na prawdę solidnie! Wygląd mocno przypomina wyroby z Wezlar i jest to oczywiście świadome naśladownictwo. Obudowa jest całkowicie metalowa. Pierścienie chodzą bardzo przyjemnie. Przysłona regulowana jest bezstopniowo. Dla jednych to wada, dla innych zaleta. Mi to nie przeszkadza, tym bardziej, że chodzi jak masełko.

Nic nie stuka, nic nie puka, jakość montażu jest na wysokim poziomie. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że dorównuje produktom z Wezlar. „Efekt WOW” utrzymuje się nadal i nie mogę się doczekać podpięcia obiektywu do body. Konkretnie do Leiki M-P typ 240.

Runda 3: jedziemy!

Obiektyw podpięty pod body dobrze się prezentuje. Jest ciężki jak na dalmierzowe standardy, bo waży 400 gram, ale to nie przeszkadza. W końcu oryginalny Noctilux to też jest kawał szkła. Przednia soczewka ma średnicę 55 mm. Minimalna odległość ostrzenia to 70 cm, co również nie zaskakuje, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z obiektywem pod system Leica M.

13 listów przysłony robi wrażenie, gdy patrzy się do środka przez przednią soczewkę. Takie detale należy docenić.

Runda 4: wyreguluj sobie obiektyw

Przed podłączeniem do body Leica M, producent zaleca regulację tylnej części odpowiedzialnej za ustawianie ostrości, a konkretnie zgranie obrazu z dalmierza aparatu z faktycznym punktem ostrości na matrycy. Jest to dziwaczne rozwiązanie, bo obiektywy Leiki czy Voiglander’a nie mają czegoś takiego i są fabrycznie skalibrowane. Do pomocy w wykonaniu tej czynności 7Artisans dorzuca specjalną tablicę do określania front- i backfocus’a. Biorąc pod uwagę fakt, że operacja jest banalnie prosta i robi się ją raz – nie ma na co narzekać.

Tablica do kalibracji, a na odwrocie przejrzysty opis, co i jak należy zrobić, żeby było dobrze.

Oczywiście proces kalibracji z dalmierzem aparatu nie jest potrzebny w przypadku podłączenia pod bezlusterkowca. Tam ostrość ustawiana jest bezpośrednio na matrycy.

Runda 5: zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia

Przechodzimy do tego, co jest najważniejsze, czyli robimy zdjęcia testowe! Od razu odpowiem na pytanie, które wszystkich najbardziej interesuje: tak, obiektyw jest mydlany na f/1.1. Ale biorąc pod uwagę dużą winietę, ciekawy bokeh i sposób, w jaki to szkło rysuje, to ten brak ostrości nie przeszkadza.

Oczywiście im bardziej przymkniemy przysłonę, tym obraz staje się ostrzejszy. Od f/4 robi się całkiem przyzwoicie i zaczyna wiać nudą. Fotografom architektury będzie przeszkadzała beczkowata wypukłość obrazu, łatwa do skorygowania w post produkcji. Wadą, albo (jak dla mnie) zaletą, jest łatwe łapanie słonecznych refleksów. Można je fantastycznie wykorzystać w każdej sytuacji dodając „magicznego” klimatu na zdjęciu. Czasem pojawia się spadek kontrastu z przebarwieniem, czasem charakterystyczne pierścienie w różnych kolorach tęczy.

Aberracja chromatyczna jest również spora, ale wraz z przymykaniem obiektywu robi się coraz mniejsza. Jakoś specjalnie nie dokucza. Z resztą, jest to kolejna rzecz łatwa do zlikwidowania po zgraniu zdjęć na komputer.

Winieta przy f/1.1 jest duża, sięga 4 EV na rogach zdjęcia. Jest to efekt niewielkich wymiarów obiektywu. Coś za coś. Tutaj decydującą kwestią są indywidualne upodobania. Ja przy zdjęciach „efektowych” na maksymalnie otwartej przysłonie, dodaję winietę w post produkcji. Tutaj już nie trzeba.

Ustawianie ostrości na przysłonie f/1.1, patrząc w okienko dalmierza, jest trudne. Tutaj mały ruch ręką czy odchylenie głowy ma znaczenie. Ale taki jest urok Leiki M. Generalnie da się zrobić zdjęcie na maksymalnie otwartej przysłonie, ale wymaga to nieco wprawy i odpowiedniej koordynacji ruchów. U mnie wygląda to w ten sposób, że po ustawieniu ostrości, wciskając spust migawki, zastygam w bezruchu i wstrzymuję oddech. Efekt jest taki, że robię mniej zdjęć i bardziej myślę nad każdym kadrem. W przypadku Leiki M typ 240 i M10 mamy do dyspozycji LiveView z dodatkową opcją focus peaking’u. A także dopinany w sanki lampy błyskowej, zewnętrzny wizjer EVF. Wtedy robimy z dalmierza pełnoprawnego bezlusterkowca i jesteśmy w stanie precyzyjnie ustawić ostrość w każdej sytuacji.

Reasumując, jak dla mnie 7Artisans 50 mm f/1.1 ma dwa oblicza. Pierwsze, całkowicie odjechane, jeżeli korzystamy z „pełnej dziury”. Jest szalony bokeh i duża winieta, czyli to, co lubi przeważająca część fotografów. Po sporym przymknięciu obiektyw robi się grzeczny, poprawny i nawet trochę nudny.

Jest to obiektyw „efektowy”, który ma robić ciekawe zdjęcia, zachwycać efekciarskim obrazowaniem, a nie koniecznie być klinicznie poprawny, jak szkła Leiki. To trochę jest taki Helios 44 naszych czasów. Nie jest idealny, ale daje ciekawy efekt finalny, więc sporo osób go polubi. No i jest tani.

Runda 6: czy warto?

Przed zakupem biłem się z myślami, czy kupować następną 50-tkę, mając w torbie nowego Summicron’a. Teraz wiem, że Leica i 7Artisans to są zupełnie inne obiektywy i łączy je chyba tylko ta sama ogniskowa. Cron jest mały, ma do bólu poprawny obrazek, jest ostry w środku i na brzegach. Nadaje się do wszystkiego.

7Artisans poszedł swoją drogą, wprowadzając na rynek 50-tkę z charakterem. Mydlaną na pełnej dziurze, z dużą winietą i nerwowym rozmyciem tła. Dokładając do tego spore aberracje chromatyczne, łatwe łapanie flar słonecznych i beczkowatość, wychodzi nam obiektyw złożony z samych wad optycznych. Ale po przypięciu do body i zrobieniu kilku zdjęć, te wady przestają mieć znaczenie. Bo to, co pojawia się na matrycy, ma swój własny, niepowtarzalny styl.

Używając tego szkła przypomniały mi się czasy, kiedy po raz pierwszy podpiąłem pod lustrzankę Nikona starego Heliosa 44. Odkryłem „swirly bokeh” i miałem uśmiech na twarzy od ucha do ucha. Radość była ogromna i tutaj jest podobnie.

Z niecierpliwością czekam na kolejne odsłony szkieł od 7Artisans. Jeżeli miałbym się zamienić we wróżkę, to napiszę, że każde nowe szkło wypuszczone przez tą firmę będzie coraz lepsze, aż pewnego dnia zbliży się do poziomu Leica M. Miejmy nadzieję, że jeżeli ten scenariusz się spełni, to cena pozostanie na równie atrakcyjnym dla „Lajkarzy” poziomie.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments