Zmiana warty. Czyli Leica M10-P zastąpiła M-P (typ 240)
Stało się. Z ogromnym żalem i bólem w sercu pożegnałem Leikę M-P. Wspaniały aparat, który wprowadził mnie w świat surowej, dalmierzowej fotografii. Jej miejsce zajęła młodsza o kilka lat Leica M10-P.
Od początku
Kupując swoją pierwszą „M-kę” stałem przed trudnym wyborem. Z jednej strony mogłem zdecydować się na M9 – trochę leciwy, ale sprawdzony sprzęt, który zdobył duże uznanie dzięki niesamowitej kolorystyce zdjęć, możliwej do uzyskania dzięki zastosowaniu matrycy CCD produkcji Kodaka. Alternatywą była nowsza Leica M typ 240. Z sensorem w technologii CMOS i kilkoma bajerami, takimi jak np.: LiveView czy Focus Peaking. Podejmując decyzję postawiłem na nowocześniejszy aparat. Poszedłem za głosem rozsądku. O ile w ogóle można powiedzieć, że zakup Leiki M ma cokolwiek wspólnego z rozsądkiem.
Leica M typ 240 zachwyciła mnie od samego początku. Pamiętam pierwsze wyjście „na miasto” i kilka kadrów uchwyconych przez otwartą przesłonę Summicrona 28 mm. Ostrzenie, po przesiadce z aparatu z doskonałym autofocusem, sprawiało spory dyskomfort. Do manualnego sterowania przysłoną również musiałem przywyknąć. Moje wcześniejsze, japońskie sprzęty – Nikon i SONY, mocno mnie „rozpieściły” swoimi udogodnieniami. Wybierając Leikę czułem, że wróciłem do podstaw. Że wreszcie sam zaczynam robić zdjęcia, kontrolować cały proces od spojrzenia w wizjer po wciśnięcie spustu migawki. Trzymany w ręku aparat znów stał się świadomie używanym manualnym narzędziem, a nie zbiorem wszystkowiedzących, elektronicznych asystentów.
Spodziewałem się, że zdjęcia będą ostre. Ale sama ostrość jest obecnie łatwa do uzyskania przy użyciu jakiegokolwiek sprzętu fotograficznego. W kadrach z Leiki było coś więcej. Kolory, specyficzny mikrokontrast i plastyka obrazu. Do tego delikatne, kremowe rozmycie tła. To wszystko składa się na tzw. „Leica look”. Jest to coś nieuchwytnego, nieokreślonego. Jest to coś, co powoduje, że fotografowie z całego świata chcą używać właśnie Leiki..
Z czasem moja fascynacja Leiką M nabierała na sile. W ramach eksperymentu kupiłem okazyjnie M8. Pierwsza cyfrówka z Wezlar, tak samo jak M typ 240, skradła moje serce. Mając dwa aparaty zacząłem myśleć trzecim, tym razem analogowym. Pewnego wieczoru udało mi się wypatrzeć ciekawą M3-kę na znanym portalu aukcyjnym. Dwie godziny później byłem w Warszawie z gotówką w kieszeni. Naciskając spust migawki w Leice z 1954 roku czułem się trochę jak Henri Cartier-Bresson. 36 klapnięć i kolejna rolka Kodaka tri-x’a skończona. W późniejszym czasie kolekcję uzupełniły modele M4-P i M5. Wspaniałe, analogowe maszyny z różnych epok i o różnym charakterze.
5 lat później
Od zakupu Leiki M typ 240 minęło sporo czasu. 5 lat dla sprzętu elektronicznego, to cała epoka. SONY w tym czasie zdążyło wypuścić kilka generacji swoich bezlusterkowców. Nikon i Canon zaczęły nadrabiać zaległości, zastępując klapiące lustra elektronicznym wizjerem. Tymczasem w mojej torbie foto nie było zmian. Leica M jest jak wino – im starsza, tym lepsza. Nie czułem potrzeby zmiany, aczkolwiek wiek konstrukcji M240 dawał się we znaki.
Mam tutaj na myśli słabą responsywność aparatu w trybie LiveView, również z podpiętym elektronicznym wizjerem EVF2. Wolna praca elektroniki przekładała się na długi czas, jaki mijał między naciśnięciem spustu migawki a zapisem obrazu na karcie pamięci. Zacząłem również analizować jakość zdjęć. Mam tutaj na myśli dynamikę tonalną, osiągi na wysokim ISO.
Nie zrozumcie mnie źle. Zawsze uważałem i nadal uważam M 240 za wspaniały aparat. To prawdziwa Leica „z krwi i kości”. Czuć w niej niesamowitą pracę niemieckich inżynierów, którym udało się stworzyć coś absolutnie unikalnego. Ale w moim odczuciu ta generacja „M” powoli staje się zabytkiem do okazjonalnego „pstrykania”. Nie jest już wszechstronnym kombajnem do codziennej fotografii. M 240 po prostu się zestarzała. Podobnie jak kiedyś M8 czy M9. Poczułem, że to jest ten czas, żeby zrobić krok do przodu.
P jak „press” albo „professional”
Nie chciałem „zwykłej” M10. Moim założeniem było dokonanie zamiany Leiki M-P na… nowszą M-P. Bez czerwonej kropki z przodu, z eleganckim grawerem na górnej płytce. Różnice w wyglądzie może niewielkie, ale jak głosi powiedzenie: „diabeł tkwi w szczegółach”.
I te szczegóły zadecydowały o zakupie.
Jaka jest M10-P?
Będzie o tym oddzielny wpis. Zamierzam szczegółowo opisać wszystkie niuanse związane z M10-P i porównać go z poprzednikiem. Mam na dysku twardym kilka tysięcy zdjęć zrobionych M-P typ 240 i znam ten sprzęt bardzo dobrze. Teraz powoli będę zaprzyjaźniał się z nowszą siostrą poczciwej „M-ki”.
Pierwsze wrażenie jest niesamowite. Wydaje się, że każdy najmniejszy element poprzednika został delikatnie poprawiony. Niewiele, o 2%. I te drobne różnice czuć. Trochę cieńszy korpus, trochę inaczej wykończony, z trochę zmienionym układem przycisków. Jeszcze bardziej elegancki i subtelny. Jeszcze nigdy cyfrowa Leica M nie przypominała tak bardzo analogowych krewnych.
Patrząc na M10-P można zacząć zastanawiać się, jak ciężkie zadanie mieli przed sobą inżynierowie z Wezlar, kiedy zaczynali prace nad M11. M10 wydaje się tak bliska dalmierzowemu ideałowi, jak to tylko możliwe.
Czuję się, jakbym zaczynał nową przygodę. Mam ciarki na plecach myśląc o tych wszystkich kadrach, jakie zostaną zarejestrowane na matrycy mojej nowej Leiki M10-P. Z pewnością zostaną opublikowane na łamach niniejszego bloga. Pozostaje mi zaprosić Was serdecznie do śledzenia kolejnych wpisów.
Fajnie napisane. Szkoda, że nie pisałeś tego w 2020, kiedy się wahałem przy kupnie aparatu i ostatecznie wziąłem puszkę z AF 😉 pzdr
Puszka z AF to puszka z AF. Wygodniejsza w codziennym pstrykaniu. Z reszta, zawsze można dokupić coś bez AF 🙂
No i tego właśnie się trzymam 🙂
Gratuluję nowego sprzętu! Czekam na więcej artykułów i oczywiście porównań z M240. Na szczęście moja nie przestała robić zdjęć 😉
Dzięki! Leica jak wino, im starsza tym lepsza 🙂