Aparaty, które chciałbym w 2023 roku
Rok 2022 mogę zaliczyć do udanych. W mojej torbie foto pojawiło się SONY A7 IV, które zastąpiło wysłużone A6300. Pod koniec roku miejsce Leiki M-P zajęła M10-P. I jestem z tych zmian bardzo zadowolony. Oczywiście to nie koniec sprzętowych roszad. Postanowiłem stworzyć listę aparatów, które chciałbym kupić / przetestować w 2023 roku.
Hasselblad X1D
na pierwszy miejscu zestawienia znalazł się… Hasselblad. Od pewnego czasu szwedzki bezlusterkowiec chodzi mi po głowie. Obejrzałem sporo zdjęć poczynionych X1D. Zachwyciłem się szczegółowością obrazka, ostrością i kolorami, które znacząco odbiegają od tych generowanych przez popularne japońskie konstrukcje. Jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z cyfrowym średnim formatem i mam ogromną ochotę to zmienić.
50 megapikseli, duża matryca i kompaktowe wymiary to niewątpliwe zalety tego aparatu. Do potencjalnych wad należy zaliczyć powolny układ AF. Akurat dla mnie nie będzie to miało znaczenia, bo tego typu sprzęt nie służy do szybkiego reportażu, raczej do przemyślanej, „powolnej” fotografii.
Ceny używanych Hassel’i X1D zaczynają się od ok. 10.000 zł. I jest to niewygórowana kwota, zważywszy na możliwości sprzętu i reputację szwedzkiej marki, której produkty od zawsze należały do najdroższych w świecie foto. Do tego obiektyw o ogniskowej 45 mm. Najtańszy kosztuje ok. 5.000-6.000 zł, oczywiście używany. Daje to kwotę ok. 15.000-17.000 zł za gotowy zestaw.
Zmodernizowany X1D z dopiskiem „II” jest znacząco droższy. Trzeba do niego dołożyć przynajmniej 7.000-8.000 zł. Za te pieniądze osobiście poszukałbym drugiego obiektywu o dłuższej ogniskowej.
Poszukiwania Hasselblad’a najlepiej zacząć za granicą, głownie na Ebay-u. Aczkolwiek na polskich, popularnych portalach ogłoszeniowych jest kilka ofert, można ustrzelić coś ciekawego. Zobaczymy.
Leica Monochrom
Czuję, że w moim życiu nadeszła pora na Leikę Monochrom. Skłaniam się ku pierwszej „M-ce” z matrycą CCD, zbudowaną na bazie M9. Następne wydania Monochroma są dla mnie mniej interesujące. M typ 246 ma matrycę CMOS, a M10 Monochrom jest zbyt nowa (czytaj za droga).
Oczywiście, kupując pierwszego Monochrom’a trzeba być czujnym. Matryce montowane fabrycznie z czasem korodują produkując nieciekawe artefakty na zdjęciach. Spora część sensorów została wymieniona w ramach akcji serwisowej, ale na rynku są również aparaty, często bardzo zadbane, które mogą okazać się „miną”. Obecnie pozbycie się problemu rdzy z matrycy M9 / M9 Monochrom jest kosztowne i kłopotliwe. Na szczęście fakt wymiany sensora można sprawdzić, wchodząc do ukrytego menu, czy dany egzemplarz przeszedł akcję serwisową. Instrukcja poniżej:
- Włączamy aparat
- Wciskamy kolejno: Delete -> up (2x) -> down (4x) -> left (3x) -> right (3x) -> Info
- Wchodzimy do „sekretnego menu”. Jeżeli CCD ID ma wartość 53, to znaczy, że sensor jest wymieniony. Liczba 52 oznacza stary sensor.
Monochrom to aparat, który budzi wiele kontrowersji. Wydanie kilkunastu tysięcy złotych na korpus, który robi tylko czarno-białe zdjęcia wydaje się czymś niedorzecznym. Rzeczywistość wygląda jednak zupełnie inaczej. Ograniczenia, jakie świadomie stwarzają konstruktorzy Leiki, skutkują lepszymi zdjęciami. W tym przypadku doskonale sprawdza się zasada – „mniej znaczy więcej”. Mając bardziej „prymitywny” sprzęt w ręku, trzeba się bardziej wysilić, żeby zrobić zdjęcie. Wiele osób oczywiście nie zrozumie tej idei, zwłaszcza biorąc pod uwagę stan swojego portfela, ale ja myślę inaczej. I obstawiam, że Monochrom da mi kolejny impuls do rozwoju. Tak, jak każda Leica M, którą kupiłem do tej pory.
Ogłoszeń sprzedaży jest jak na lekarstwo. Aparat mocno trzyma cenę, raczej trudno o okazję. Autoryzowani dealerzy trzymają reżim cenowy, sprzedawcy indywidualni się nie wychylają. Trzeba śledzić znane miejsca handlu internetowego i liczyć na odrobinę szczęścia.
Leica SL / SL2 / SL2-S
Pełnoklatkowy sensor Leiki zamknięty w nowoczesnej obudowie bezlusterkowca. Taki był przepis na Leikę SL, która trochę się zestarzała od momentu premiery w 2015 roku. I jest obecnie całkiem przystępna cenowo. Okolice 10.000 zł wystarczą na ładny egzemplarz od pierwszego właściciela w stanie „Niemiec płakał jak sprzedawał”. Ofert nie ma zbyt wiele, ceny raczej stanęły w miejscu. Może po premierze SL3 znów spadną, chociaż przy obecnej inflacji nie spodziewałbym się cudów.
SL wygląda obłędnie. Korpus ma bardzo minimalistyczny wygląd. Jest wręcz surowy. W pełni aluminiowy, ozdobiony zaledwie kilkoma przyciskami i pokrętłami. Z daleka widać, że to nie jest aparat dla „biedaków”.
Ergonomia jest dziwna. Wymaga przyzwyczajenia. Ale nie jest to poziom pierwszych bezlustekowców SONY. Do Leiki SL da się przyzwyczaić i po pewnym czasie obsługa staje się wygodna i intuicyjna. Wrażenie robi elektroniczny wizjer o niesamowitej rozdzielczości i szczegółowości obrazu. Dźwięk migawki jest obłędny.
Do wad Leiki SL należy zaliczyć układ AF działający na zasadzie detekcji kontrastu. W praktyce oznacza to tyle, że przy łapaniu ostrości autofocus ma tendencję do „pompowania”. Przez to jest wolniejszy i mniej skuteczny. Zwłaszcza w trybie ciągłym widać nieustające ostrzenie obrazu, szczególnie irytujące podczas filmowania. Dlatego SL dla mnie jest aparatem do „slow photography” i stawiam go na równi z Hasselbladem X1D, chociaż zdaję sobie sprawę z różnic pomiędzy tymi sprzętami.
Do korpusu oczywiście trzeba podpiąć obiektyw. Tutaj nie jest wesoło. Dostępność jest bardzo słaba, bo ceny kosmiczne. Można ratować się produktami Sigmy lub Panasonic’a. Tylko czy wypada do Leiki podpinać szkło innego producenta?
Ricoh GRIII / GRIIIX
Miałem GRIII przez ok. pół roku. Sprzedałem i żałuję. To był jeden z najlepszych aparatów fotograficznych, jakie miałem w ręku. Jeżeli miałbym zacząć wymieniać wszystkie jego zalety, to ten wpis musiałby być bardzo długi. Najlepszym dowodem na to, że jest to rewelacyjny sprzęt, jest duża społeczność jego użytkowników, żeby nie powiedzieć „wyznawców”.
Niezwykle kompaktowe rozmiary, porównywalne do telefonu komórkowego sprawiają, że Ricoh GRIII jest idealnym narzędziem do fotografii ulicznej. Rozbudowane menu daje ogromne możliwości poukładania wszystkiego pod swoje potrzeby. Matryca w rozmiarze APS-C generuje rewelacyjny, plastyczny obraz. Dodatkowo jest stabilizowana. Tylny ekran jest dotykowy. A układ autofocusa można ustawić w trybie „snap”, co jeszcze bardziej zwiększa użyteczność aparatu na ulicy.
Cena nowego „Riko” to ok. 4000 zł. Za kilkaset zł więcej można kupić wersję GRIIIX, która różni się tylko obiektywem o dłuższej ogniskowej. Używanych egzemplarzy jest na rynku coraz więcej, jest w czym wybierać. Ceny wywoławcze są stosunkowo wysokie, dlatego trzeba się targować.
Mamiya RZ67 PRO II
Legendarny, analogowy średni format z opcją podpięcia cyfrowej ścianki. Koniecznie z obiektywem 110 mm. Mamiya ma już swoje lata, ale nadal „mocno się trzyma”. Na ładny egzemplarz trzeba wydać ok. 10.000 zł. Do tego należy doliczyć koszt drogich filmów, których ceny idą w górę szybciej niż inflacja. Wynika z tego, że każde zdjęcie zrobione tym aparatem jest w dzisiejszych czasach niezwykle kosztowne. I to dosłownie.
Najładniejsze (i najdroższe) egzemplarze można znaleźć na Ebay-u. Do wysokich cen należy doliczyć przesyłkę, cło, VAT i podatek, bo są to sztuki zalegające w japońskich komisach fotograficznych. W Europie dostępność jest wyraźnie gorsza, w Polsce można znaleźć kilka sztuk na popularnych portalach ogłoszeniowych. Niestety przeważnie w wyraźnie gorszej kondycji technicznej.
A mnie się marzy XPan i Ricoh GR21 🙂
@Mariusz – trafiłeś w 10 ze swoimi typami 🙂 Teraz widzę, że moja lista jest zdecydowanie za krótka!
Ja po prostu uwielbiam szeroki kąt 😉