Jaka jest Leica M10-P?

Leica M10-P pojawiła się w mojej torbie foto pod koniec 2022 roku, zastępując model M-P. Czy zamiana się opłaciła? Zapraszam do lektury wpisu.

Ten niesamowity dźwięk migawki

„No tak, Leica” – powiedział mój znajomy. Stał obok mnie komponując filmowy kadr. Słysząc charakterystyczny dźwięk migawki uśmiechnął się pod nosem. Ten szlachetny, wyjątkowy odgłos zrobionego zdjęcia. Za takie detale Leica każe płacić swoim klientom słone kwoty.

Przypomina coś w rodzaju „Prrrt”. Jest to najciszej pracujący układ migawki wśród wszystkich stworzonych do tej pory modeli serii M. Idealny do fotografii ulicznej. Prawie bezgłośny, a jednak słyszalny. Totalnie przeciwieństwo M8-ki, która swoim odgłosem odwraca uwagę przechodniów, płoszy zwierzęta leśne i wprawia w delikatne drgania metalowy korpus aparatu.

Coś wspaniałego.

Cieńsza, znaczy lepsza

Od początku bolączką cyfrowych Lajek M były wymiary korpusu. O ile udało się zachować szerokość i wysokość modeli analogowych, o tyle głębokość musiała zostać zwiększona. Nie było technologii, która umożliwiłaby skonstruowanie układu dalmierza sprzężonego z cyfrową matrycą zamontowaną praktycznie na tylnej ściance body. A jeszcze przecież trzeba zmieścić ekran.

Dlatego pierwsza cyfrowa M-ka, zaprezentowana w 2006 roku, była nieco „napuchnięta”. Oczywiście nie przeszkadzało to w codziennym użytkowaniu, ale zmieniało wrażenia z użytkowania. Czyli coś, na co Lajkarze zwracają szczególną uwagę.

Do wymiarów odpowiadających analogom powrócono dopiero w 2017 roku, przy okazji premiery M10. W nowej obudowie udało się upchnąć całą elektronikę w taki sposób, żeby zmniejszyć jej głębokość. Teoretycznie mogłoby się wydawać, że taka zmiana jest nieistotna. Kilka milimetrów różnicy jest trudne do zauważenia. W praktyce jest inaczej. Zwłaszcza podczas fotografowania analogiem i cyfrą w tym samym czasie. Biorąc do ręki np. M4-P czy M10-P nie ma różnicy, bo obydwa aparaty leżą w dłoni tak samo. Tak powinno być od początku.

Mniej przycisków, więcej elektroniki

To, co psuło według mnie wygląd Leiki M typ 240, to zbyt dużo przycisków otaczających ekran. 6 prostokątnych klawiszy po lewej, kółko wielofunkcyjne po prawej to przytłaczająca ilość, biorąc pod uwagę minimalistyczny styl modelu M. Widać konstruktorzy z Wezlar doszli do tych samych wniosków, bo prezentując M10 uprościli wygląd i obsługę, zostawiając 3 kwadratowe przyciski: LV, PLAY, MENU. Wystarczy.

Leica M10 została wyposażona w mocniejszy, nowocześniejszy procesor. Pojawiło się nowe menu, wyświetlane od tej pory na lepszej jakości ekranie. Ilość opcji pozostała bez zmian. M10 to nie jest sprzęt, w którym można grzebać godzinami. Tutaj wystarczy 20 sekund, żeby przewertować całe menu i poustawiać wszystko, co się chce. To podstawa filozofii marki, która nie zmienia się od lat. I bardzo dobrze.

Serce, czyli matryca

Dochodzimy do rzeczy najważniejszej. Czyli nowej matrycy. Te same 24 megapiksele, ale obrazują zupełnie inaczej. Oczywiście w porównaniu do poprzednika, czyli M240. Na tym polu niemieccy inżynierowie naprawdę się przyłożyli, przywracając M-ce jej niesamowity, wyjątkowy „Leica look”.

Obrazek generowany przez M10-P jest tłusty, soczysty i wciągający. Aparat jakby wyczuwał intencje fotografa kolorując kadry w wyjątkowy sposób, nieco inny niż poprzednik.

Dużo piszę się na temat obrazka z M240. Że to CMOS, że to już nie to samo, że mogłoby być lepiej. I jest lepiej. Właśnie w M10. Żebyście mnie dobrze zrozumieli. To nie są duże różnice. To są niuanse, małe smaczki, które zmieniają obraz całości w taki sposób, że na twarzy pojawia się niewymuszony uśmiech. I poczucie podjęcia, jak to się mówi, dobrej decyzji o zamianie (i słonej dopłacie) z M-P na M10-P.

Czarny jak węgiel, kosztowny jak diament

Tyle można powiedzieć o korpusie. Subtelny, biały grawer na płytce górnej zamiast czerwonej kropki z przodu – to cechy specjalnej wersji „P”. Grip, wyłożony skóropodobnym materiałem, daje dobry chwyt dla dłoni i nie sprawia dyskomfortu, nawet podczas dłuższego użytkowania. Dolna płytka standardowo skrywa slot karty pamięci i baterii – pomniejszonej ze względu na inną głębokość korpusu. Tradycja zobowiązuje.

3% lepsza

Tak można podsumować Leikę M10-P. W stosunku do M-P jest trochę poprawiona. Jednak w praktyce, te subtelne różnice mają duże znaczenie.

Wydaje się, że M10-P jest dalmierzem ostatecznym, że nic nie da się ulepszyć, zmienić. Obsługa, ergonomia, działanie – wszystko zostało dopracowane w taki sposób, jak miało to miejsce w przypadku analogowej M6 wprowadzonej na rynek w 1986 roku. Wszystko było „naj” do tego stopnia, że ciężko było stworzyć następcę.

Oczywiście mamy od pewnego czasu na rynku M11, ale przyglądając się zmianom mam mieszane uczucia. Czy ewolucja serii M idzie w dobrą stronę? Wiele osób zadaje sobie to pytanie skrzętnie skrywając w swoich torbach foto M10 i wstrzymując się z wymianą na najnowszy model. Ma to również przełożenie w cenach M10, które trzymają się na bardzo wysokim poziomie.

Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
JacekB
JacekB
10 miesięcy temu

Ciekawi mnie ten najcichszy we Wszechświecie dźwięk migawki M10-P. Nie miałem dotąd okazji porównać go z moimi M10 i M3.

Poza tym M10-P technicznie nie różni się od M10, więc spodziewam się, że Twoje odczucia po kilku miesiącach używania nowego aparatu są zbliżone do moich. Dopiero się rozkręca moja przygoda z M10 i można powiedzieć, że po każdym kolejnym wyjściu w plener mój zachwyt rośnie, gdy chodzi o techniczną stronę zdjęć. Póki co, nie bawię się w żadne majstrowanie z balansem bieli i innymi niuansami. Wszystko leci na standardowych fabrycznych ustawieniach. Zdarza mi się poeksperymentować, ale przeważnie działam na automatyce czasu i automatycznym ISO, bo tak mi jest najwygodniej. Wpatrując się w domu w monitor bardzo chciałbym i kombinuję jak mogę, żeby cokolwiek na tych zdjęciach poprawić, ale tutaj w zasadzie nie ma co poprawiać. Praktycznie wszystko jest jak trzeba. Tak jak było naprawdę. Można byłoby je publikować wprost tak jak widać w oryginalnym pliku DNG i nie bardzo byłoby do czego się przyczepić.

Korzystając ze starożytnych obiektywów zazwyczaj (nie zawsze) podbijam nieco kontrast, o 10, maksymalnie 15 punktów w skali 0-100, finalnie doostrzam do internetów lub druku i to jest praktycznie wszystko. Wydruki A4 wychodzą fantastyczne, A3 jeszcze nie próbowałem. Kolory są po prostu prawdziwe. Takie, jakie były w rzeczywistości. Czasami można obraz odrobinę rozjaśnić albo odrobinę przyciemnić, ale to rzecz gustu przy oglądaniu konkretnego zdjęcia. Przy mocniej otwartych przysłonach można redukować winietowanie, można jeszcze coś poprawiać i przerabiać, ale po co to robić? Bez tych korekt zdjęcia (zwłaszcza czarno-białe) wyglądają wypisz-wymaluj jak robione na tradycyjnym filmie. Taki efekt mi się podoba, więc go dalej nie ulepszam, żeby nic nie zepsuć.

Morał z powyższego nasuwa się taki, że najsłabszym elementem systemu M jest fotograf. Jeśli on spartoli robotę złym kadrowaniem, złym ostrzeniem lub złym naświetleniem, to żaden aparat nie pomoże. 🙂