Leica M 240 – solidny typ
Długo podchodziłem do napisania tej recenzji. M typ 240 to bardzo popularny model w świecie Leiki, który pomógł marce pozostać na rynku foto opanowanym przez japońskie koncerny. Jest to mój podstawowy aparat od kilku lat i raczej już ze mną zostanie.
Niedawno wyczytałem, że przeciętny właściciel aparatu Leica nie poprzestaje na zakupie jednego aparatu, tylko ma co najmniej 3. Tak. Potwierdzam. Coś jest w tym sprzęcie, że ciężko nie kupić kolejnego body, a później kolejnego obiektywu i po jakimś czasie robi się całkiem niezła kolekcja.
Co można napisać o M typ 240?
Hmmm. Na przykład, że był to flagowy model marki z Wezlar w latach 2012-2019. Następca modelu M9, poprzednik M10. Dlaczego po M9, który był następcą M8, który był następcą M7, nie nazwano go od razu M10? Tylko zadecydowano o pozostawieniu samej litery „M”? Nie wiem. Nie znalazłem żadnej informacji, dlaczego zapadły takie decyzje. Ale zdecydowanie zburzyły niemiecki porządek, przynajmniej w nazewnictwie.
Typ 240 był, moim skromnym zdaniem, najbardziej przełomową cyfrową Leiką M. Pojawiła się przede wszystkim nowa matryca w technologii CMOS, o rozdzielczości 24 Mpx. Oczywiście w Internecie można wyczytać, że stare CCD z modelu M9 dawało dużo lepsze kolory i po zmianie zniknął słynny „Leica look”. Coś w tym jest. Faktycznie, M9 generowała ciekawy obrazek, bardziej nasycony, kontrastowy. Ale z drugiej strony, następcy z nową matrycą nic nie brakuje. Kolory są nadal bardzo fajne, zdecydowanie poprawił się zakres użytecznego ISO. Razem z nową elektroniką aparat zyskał na szybkości i pewności działania.
Bardzo przydatne okazało się wprowadzenie udogodnień w postaci tryby LiveView, oraz możliwości podłączenia zewnętrznego, cyfrowego wizjera EVF2. Dzięki temu bez stresu można ostrzyć nawet z najdłuższymi ogniskowymi, co w świecie Leiki M oznacza 90 i 135 mm. Dla pewności można sobie obraz powiększyć wciskając przycisk z przodu obudowy, a Focus Peaking podświetla obszar, w którym jest ustawiona ostrość. I byłoby już zupełnie świetnie, gdyby nie fakt, że fotografowanie w trybie LV jest sporo wolniejsze niż podczas korzystania z dalmierza. Mułowatość aparatu zdecydowanie nie pasuje do wizerunku szybkiego, reporterskiego narzędzia.
Sam układ dalmierza zyskał ramki podświetlone diodami LED. Pojawił się również tryb filmowania z maksymalną rozdzielczością FullHD. Leica M jako kamera filmowa – to brzmi jak dobry dowcip. Dlatego prezentując następcę – model M10, usunięto tą opcję. Ciekawe, czy ktoś z niej kiedykolwiek skorzystał?
Wygląd.
Po czym poznać, że ma się fajny samochód? Kiedy po zaparkowaniu, udając się do domu obejrzymy się, żeby jeszcze raz zerknąć na jego sylwetkę. Z Leiką M jest podobnie. Czasem po prostu wyjmuję ją z torby siedząc w domu, kładę na biurku, żeby sobie popatrzeć.
Do tego obudowa odlewana z mosiądzu. Na początku pokryta srebrną lub czarną farbą, z biegiem czasu zaczyna się wycierać na rogach, odkrywając szlachetne podłoże. Jest w tym coś fascynującego. Mocno wytarta Leica M jest namacalnym świadectwem intensywnego użytkowania. Przypomina o tych wszystkich podróżach, krótszych i dłuższych wyjazdach, których była świadkiem. To historia fotografa zapisana w powycieranych powierzchniach. Często człowieka już nie ma, a zostaje narzędzie, wyrzeźbione w niepowtarzalny sposób, po wielu latach intensywnego użytkowania. Co ciekawe, takie powycierane egzemplarze wcale nie są tańsze na rynku wtórnym, niż sztuki opisane jako „mint condition”.
Jakie ładne Zorki!
Poruszając się z Leiką M na szyi na terenie RFN, często można zostać zaczepionym przez przypadkowego przechodnia. Przeważnie starego Niemca, który poznaje charakterystyczny kształt Leiki i opowiada, że kiedyś taką miał, albo jego ojciec taką miał, albo dziadek.
Zakładając optymistyczny scenariusz przemieszczania się w Polsce z Leiką M na szyi, można częściej usłyszeć od znawców sprzętu foto – „jakie ładne Zorki!”. Albo jeszcze: „jaki ładny, stary aparat”, a chwilę później: „kiedyś takie były”. To chyba lepiej, że w naszym kraju nowa Leica bardziej kojarzy się ze starym komunistycznym złomem, niż ekskluzywnym wyrobem zachodnioniemieckim, wartym górę gotówki.
Ergonomia.
Leica udoskonala wygląd i działanie serii M od 1954 roku, ale zasadniczo każda kolejna generacja przypomina poprzednią. Zmieniały się zawsze detale, przeważnie na lepsze. Dlatego krytykowanie ergonomii jest nie na miejscu.
Pomimo braku typowego gripa, aparat trzyma się zaskakująco wygodnie. Operowanie pokrętłami, przyciskami jest intuicyjne. Menu jest bardzo krótkie. Przewinięcie i ustawienie wszystkich opcji zajmuje 1 minutę. To miła odmiana po SONY, w którym po dwóch latach użytkowania jeszcze nie do końca wiedziałem co i jak działa.
Przysłonę ustawiamy bezpośrednio na obiektywie. Nie ma autofocus’a. Nie ma stabilizacji matrycy. Można ustawić czas naświetlania na AUTO, podobnie jak czułość ISO. I jest to bardzo wygodna opcja.
Idziemy robić zdjęcia.
“We choose to go to the Moon. We choose to go to the Moon in this decade and do the other things, not because they are easy, but because they are hard, because that goal will serve to organize and measure the best of our energies and skills, because that challenge is one that we are willing to accept, one we are unwilling to postpone, and one which we intend to win, and the others, too.”
John F. Kennedy, prezydent USA
Myśląc o fotografowaniu Leiką M, mam zawsze skojarzenia ze słynnym przemówieniem Prezydenta USA, John’a F. Kennedy’ego, który w 1961 ogłosił kolejny cel dla NASA – lądowanie na Księżycu do końca dekady. Jak wiadomo, według oficjalnych doniesień, amerykańscy astronauci wbili flagę w powierzchnię Księżyca w 1969 roku, a całą wycieczkę obfotografowali Hasselblad-em. Szkoda, że nie wzięli Leiki.
Kennedy powiedział, że „Wybieramy lot na Księżyc, nie dlatego, że to jest łatwe, ale dlatego, że jest to trudne”.
To samo można powiedzieć o robieniu zdjęć Leiką M. Ten aparat wybiera się, żeby sobie utrudnić życie, a nie ułatwić. Leica wymusza zupełnie inny styl pracy. Idąc w to samo miejsce z jakimkolwiek współczesnym aparatem przyniesiesz inne zdjęcia, niż byś poszedł z Leiką. Ustawianie ostrości przy pomocy dalmierza jest upierdliwe. Samo kadrowanie też, bo trzeba pamiętać o ramkach. Oczywiście przy odrobinie praktyki wszystko staje się intuicyjne, ale nie jest to aparat który ułatwia proces robienia zdjęć. Najwygodniej pracuje się na „pełnym manualu”. Wtedy efekty są najbardziej przewidywalne, pojawia się również wyjątkowa satysfakcja. W czasach, gdy wszystkie nowe aparaty nastawione są na pracę w trybie AUTO, tu mamy zupełnie inne podejście.
I w tym tkwi całe jego piękno. Skromne menu, zero bajerów, prosta forma. Nie ma nic rozpraszającego, nic nie miga, nie brzęczy, nie trzeba ustawiać dziwnych opcji. Maszyna i człowiek. Nic więcej.
Leiką M nie można robić słabych zdjęć! Tu trzeba się mocno starać mając w ręku narzędzie, z którego korzystali najwybitniejsi. Naciśnięcie przycisku migawki musi być mocno przemyślane. Przechodząc cały proces komponowania zdjęcia nie może być inaczej. Jadąc w Bieszczady z SONY po dwóch tygodniach przywiozłem 1500 zdjęć. Zabierając ze sobą w kolejnym roku Leikę, przywiozłem 300. Nie muszę chyba dodawać, że zdecydowanie lepszych.
Akcesoria.
Wartym zakupu jest elektroniczny wizjer EVF2. Zwłaszcza dla osób z wadą wzroku oraz tych, korzystających z dłuższych ogniskowych i/lub przysłon poniżej f/2.
Możemy też dokupić grip-a. Takiego, który pomaga zmieścić palce z boku aparatu. Grip może posiadać GPS i złącze do podpięcia adaptera SCA lampy błyskowej. Wtedy jest 10x droższy i poważniej wygląda.
Oryginalny pasek jest OK, ale na rynku jest tylu producentów pasków, które podkreślają wyjątkowość aparatu, że szkoda się nie skusić.
Akumulator trzyma bardzo długo. Razem z zapasową sztuką czekającą w torbie foto, wystarczy na tydzień intensywnego użytkowania.
Karta SD według uznania. 32 GB w zupełności wystarczają.
Leica M i lampa błyskowa.
Mam oryginalną lampę Leiki – model SF40. Całkowicie wystarczający do tego modelu. Przebrandowany Metz, z opcją pełnej automatyki. Tylko, że słowa „automatyka” i „Leica M” niestety do siebie nie pasują. Po kilku strzałach z lampą doszedłem do wniosku, że dużo lepsze rezultaty uzyskam ustawiając wszystko samemu. Przysłona i ostrość to wiadomo – na obiektywie. Na aparacie manualne ISO, czas otwarcia migawki, a na lampie moc wyzwolenia. Wreszcie zaczęły wychodzić takie zdjęcia, jakie chciałem. Po wszystkim byłem z siebie dumy. Korzystając z Nikona, czy SONY zaufałbym w ciemno automatowi i wyszłoby dobrze. Tutaj wyszło dobrze, ale doszła ta satysfakcja z manualnego ustawienia każdego pokrętła. Taka fotografia przez duże „F”.
Podsumowanie.
Jest drogo. Używana Leica M typ 240 nie schodzi poniżej 10.000 zł, a najładniejsze egzemplarze dobijają do 20.000 zł. Nie poruszam kwestii edycji specjalnych, bo te trafiają się przeważnie na aukcjach (i to nie tych na Allegro) i osiągają niesamowite wyceny. Piszę tu o samym body, a podpiąć pod korpus coś trzeba. Najlepiej też obiektyw Leica, więc robi się dwa razy drożej.
Fotografuje się tym zupełnie inaczej, niż każdym innym współczesnym aparatem. Warto chociaż spróbować smaku Leiki M, żeby poczuć ten klimat, do czego serdecznie zachęcam.
Na zdjęciach jest wersja MP, prawda? Czy ona ma już selektor ramek (czy jak to się tam nazywa) czy ta dźwigienka jest po coś innego? Bo zwykła 240 zdaje się nie ma.
Dokładnie. Na zdjęciach jest wersja MP, która robi takie same zdjęcia, jak M Typ 240, ale różni się kilkoma szczegółami. Ma ekran pokryty szafirowym szkłem, większy bufor i nieco zmieniony wygląd (bez czerwonej kropki z przodu). Ma też selektor ramek, który w praktyce jest fajną ozdobą. Bo po podpięciu obiektywu o ogniskowej 28, 35, 50, 75, 90 lub 135 mm w wizjerze automatycznie pojawiają się właściwe ramki.
Wydaje mi się, że Leica dołożyła ten selektor ramek, żeby nawiązać do wyglądu starszych serii „Professional”, m.in. M9-P.
Ale jakbym chciał podpiąć Vojtka 40mm, to selektor by się przydał, żeby ustawił ramkę 35, a nie 50. Albo trzeba trochę piłować mocowanie 😉
Dzięki za odpowiedź. Czytam sobie Twojego bloga, bo ja jeszcze zbieram na moją pierwszą Lejkę 🙂
No cóż, nie ma ramek dla 40 mm, ale słyszałem sporo dobrego na temat Voitka 40 f/1.4. Co do „Lajki” – trzymam kciuki 🙂 Ciekawy wynalazek, warto chociaż spróbować jak to działa. Jeżeli chodzi o cyfrówki – polecam M8. Obecnie najtańsza opcja i totalnie odjechana, jeżeli chodzi o efekty 🙂
No właśnie wiem, że nie ma ramek, a Vojtek 40 ustawia ramkę 50. Internety twierdzą, że bliższa polu widzenia jest jednak 35. A, że go mam pod Sony (i Ultrona 35/1.7) to szkła już są 🙂
Ciekawe co piszesz o M8. Muszę się przyjrzeć tej opcji, może to i dobry pomysł? Zaraz popatrzę u Ciebie i po sieci, i jakby Ci się chciało coś tam skrobnąć jeszcze o niej. Do tej pory brałem pod uwagę 240, ale to dla mnie trochę sporo. Muszę pomyśleć i popatrzeć na ceny. Mogę pomęczyć pytaniami, jakby co?
Voigtlander Ultron 35 f/1.7 – bardzo dobre szkło. Sam się nad nim zastanawiałem i zastanawiam 🙂 Gdybym szukał jedynej, w miarę budżetowej 35-tki, to kupiłby na 100% to szkło.
Wszystkie cyfrowe „Lajki” wyglądają podobnie, ale mają zupełnie inny charakter. M8 to już właściwie zabytek, ale daje masę radości z robienia zdjęć. Generuje niesamowity obrazek. M9 też ma matrycę CCD, a co za tym idzie świetne kolory. Tylko ostatnio strasznie podrożała i myśląc o „współczesnym” aparacie postawiłbym chyba na M Typ 240. Tutaj mamy matrycę CMOS, szybki procesor, możliwość podpięcia cyfrowego wizjera. Przy ogniskowych typu 75 czy 90 mm to się bardzo przydaje. No i ten model aktualnie znajduje się w dołku cenowym. M10 pomijam, bo cena na razie zabija. Przynajmniej do czasu premiery M11 🙂
Jakbyś miał jakieś pytania, to zapraszam 🙂 Postaram się pomóc w decyzji, aczkolwiek to nie są łatwe decyzje, zwłaszcza biorąc pod uwagę budżet 😉
Dzięki.
Pewnie skończy się kiedyś na 240 🙂
Powiedz mi proszę jeszcze jedną rzecz – jak wygląda ostrzenie ze szkłami m39? Działa z nimi dalmierz (bo w sumie mają popychacz), czy tylko LV?
Przyznam bez bicia, że wszystkie szkła jakie miałem/mam mają mocowanie „M”. Nie ma doświadczeń z m39. Ale LV działa przyzwoicie w M240. Nie jest to szybkość współczesnych bezlusterkowców, ale całkiem przyjemnie tym się robi zdjęcia.
Namawiał, namawiał i namówił – srebrne MP240 się pojawiło 😉
Co do M39 – działa dalmierz, ale muszę obiektyw do kalibracji wysłać. Nie znasz magika od starych szkieł?
Haha! Gratuluję 🙂 Na forum Leiki wyczytałem, że użytkownik „M” ma statystycznie 3 egzemplarze. Także szybko można się uzależnić 🙂
Co do „magika” od tego typu zabawek … napisz proszę na contact@notonly.photos. Jakieś namiary się znajdą.
„Poruszając się z Leiką M na szyi na terenie RFN, często można zostać zaczepionym przez przypadkowego przechodnia. Przeważnie starego Niemca, który poznaje charakterystyczny kształt Leiki i opowiada, że kiedyś taką miał, albo jego ojciec taką miał, albo dziadek.”
Powiem więcej: nie tylko przez starego Niemca płci męskiej.:)
Szedłem pewnego razu w centrum Monachium z M3 na szyi, a tu z przeciwka podąża atrakcyjna długowłosa blondynka i z odległości kilku kroków śmiejąc się do mnie woła: „O, was für eine schöne Leica!” Oboje się zatrzymaliśmy i dłuższą chwilę miło porozmawialiśmy. Jak się okazało, dziewczyna pracowała w znanym miejscowym sklepie fotograficznym i nieźle się orientowała w materii. Niestety byłem, że tak powiem, na służbie, więc znajomość nie doczekała się kontynuacji. 🙂
Ja, niestety bardzo słabo znam niemiecki. Więc na nawiązywanie znajomości raczej nie mam szans 🙂